..i okolice w słowach, obrazach, wspomnieniach.

Historia pewnej kamienicy

Witryna sklepu Jana Obrębskiego (zdj. ze zbiorów rodziny Obrębskich)

Dnia 23 lipca 2015 r spotkałem się z Panem Andrzejem Obrębskim, niegdyś współwłaścicielem budynku na skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Żeromskiego. Ojciec Pana Andrzeja – Jan Obrębski miał przed II Wojną Światową w tymże budynku jeden z kilku w mieście sklepów kolonialnych. Sklep kolonialny – ta egzotycznie brzmiąca i nieco przestarzała nazwa opisuje swego rodzaju sklep spożywczy, ale posiadający w ofercie towary „zamorskie”. Do takich towarów miały dostęp kraje posiadające kolonie, jak Anglia, Niemcy, czy Francja i stamtąd głównie je sprowadzano do Polski. Należały do nich m.in. przyprawy, obecne dziś niemal w każdym „spożywczaku”, jak pieprz, wanilia czy cynamon.

Pan Andrzej podczas spotkania opowiedział historię budynku i sklepu, którą przytaczam poniżej:

Nasza rodzina pochodzi z powiatu łowickiego. Jako pierwszy działalność handlową rozpoczął na początku lat dwudziestych XX wieku w Łowiczu starszy brat Ojca – Kazimierz. Ponieważ Ojciec po zwolnieniu ze służby wojskowej w 1925 r miał w zamiarze również zajęcie się handlem, postanowili, że aby wzajemnie ze sobą nie konkurować, podejmie swoją działalność w pobliskim Sochaczewie do którego przybył 5. czerwca 1926 roku. Przystąpił do budowy domu istniejącego do dnia dzisiejszego w tym samym miejscu tj. przy skrzyżowaniu ulic Warszawskiej i Żeromskiego. Autorem projektu był sochaczewski architekt Pan Kazimierz Biernacki. Budowę ukończono w 1929 roku. Parter i piwnice domu Ojciec przeznaczył właśnie na działalność handlową w postaci największego w mieście – jak na ówczesne czasy – sklepu ogólnospożywczego łącznie z podstawowymi artykułami niezbędnymi do prowadzenia gospodarstwa domowego. Wachlarz artykułów spożywczych obejmował asortymenty od podstawowych /cukier, sól itp./ do określanych jako delikatesowe /trwałe wędliny, cytrusy, przyprawy, używki, alkohole/. Dewizą Firmy było, aby każdy przybywający do sklepu nie wyszedł bez dokonania zakupów. Obok formy detalicznej prowadzona była również działalność hurtowa z której korzystali właściciele małych sklepów spożywczych z terenu powiatu sochaczewskiego. Pozwalała na nią duża pojemność pomieszczeń magazynowych w piwnicach umożliwiająca zakupy w przemyśle /nawet w skali wagonowej/ w cenach producenta, co z kolei umożliwiało obniżanie marży dla mniejszych handlowców zaopatrujących się w Firmie Ojca na ogół raz w tygodniu. Działalność sklepu wymagała bardzo dużego nakładu pracy. Choć czynny był do godziny 18 – tej, to po jego zamknięciu cały personel – ok. 5 osób przystępował do przygotowywania towarów na dzień następny. Dużym utrudnieniem było to, że producenci dostarczali towary w opakowaniach masowych co w przypadku popularnych w tej branży artykułów sypkich wymagało konfekcjonowania ręcznego, aby nie ważyć tego przy kliencie bo wydłużało by to czas jego obsługi. Niekiedy i mnie jako dziecku trafiało się zajęcie – co bardzo lubiłem – przy tzw. rozcieraniu torebek papierowych do których pracownicy odważali np. cukier, przyprawy itp. Szczególnie dużo pracy było przed dniami targowymi i w okresach przedświątecznych kiedy zatrudnianych było nawet 8 do 10 osób – Rodzice, subiekci i niezastąpiony Pan Józef Kowalski – cały „szef” zaplecza.

W sklepie Ojca przedstawiciele znanych firm warszawskich np. Wedla, Fuchsa organizowali kilka razy w roku akcje promocyjne częstując klientów gorącą czekoladą, kawą itp.

W sąsiedztwie po drugiej stronie ul. Żeromskiego był sklep takiej samej branży lecz prowadzony na mniejsza skalę przez Pana Kazimierza Paciorkowskiego. Nasza \rodzina żyła w dużej przyjaźni z Państwem Paciorkowskimi. Żona Pana Kaziemierza, Pani Janina, była świetnym pedagogiem muzycznym.

Naprzeciw przy ul. Warszawskiej była cukiernia Pana Trawińskiego.

Sklep Ojca budził zainteresowanie zarówno klientów robiących częste zakupy, jak również amatorów „samozaopatrzenia nocnego”. Pewnego razu pan Józef Kowalski po przyjściu rano do pracy stwierdził, że do sklepu chciano się włamać poprzez przebicie ściany. Pozostało do osiągniecia sukcesu kilkanaście centymetrów muru. Złodzieje operowali bezszmerowo, bowiem na pierwszym piętrze spaliśmy nic nie słysząc. Nie zdążyli przed nastaniem świtu. Samochód ciężarowy przeznaczony na łupy stał całą noc na znajdującej się obok domu stacji benzynowej, pozorując oczekiwanie na zakup paliwa.

We wrześniu 1939 roku gdy wybuchła wojna wraz z Mamą wyjechaliśmy do rodziny w Bolimowie. Ojciec początkowy okres wojny spędził w Warszawie. Niemcy we wrześniu podpalili nasz dom. Sklep z piwnicami palił się przez 11 dni. Naoczni świadkowie opowiadali, że trudno było przejść drugą stroną ul. Warszawskiej /dzisiejsze Kramnice/ bowiem ziemia parzyła w stopy. W piwnicach spaliły się duże ilości m.in. mydła, śledzi i alkoholi. Towary w sklepie uległy również spaleniu i grabieży. Całkowitemu zniszczeniu uległo też nasze mieszkanie na pierwszym piętrze.

Do Sochaczewa wróciliśmy na początku 1941 roku. Pamiętam ten czas, bo w tym właśnie roku przystępowałem do I Komunii Św. której udzielał mi ksiądz Antoni Kaczyński w kaplicy przy ul. Reymonta /dziś Bank PKO S.A./. Po powrocie do Sochaczewa, Ojciec rozważał czy to co pozostało z domu zburzyć i wybudować go od nowa, czy też odbudować z ruin. Po konsultacji z sąsiadem z naprzeciwległego domu, znakomitym budowniczym Panem Tadeuszem Kobkiem, i przy jego wykonawstwie, zrealizowano tę drugą opcję. Wstawiono istniejący do dzisiaj stalowy filar podtrzymujący całą konstrukcję budynku.

Po odbudowaniu domu Ojciec wznowił działalność sklepu, ale już na wiele mniejszą skalę. Prowadził go do początku lat pięćdziesiątych, do czasu odebrania praw do lokalu i przekazania go do działalności spółdzielni spożywców. Pozostało nam zaplecze sklepu, piwnice i dwa piętra domu. „Władza Ludowa” obdarzyła też nas w tym czasie 5 lokatorami na obydwu piętrach i poddaszu domu, zaś do naszego trzypokojowego mieszkania na I piętrze przydzielono nam 2 sublokatorów zajmujących 2 pokoje w amfiladzie. Naszej 5-cio osobowej rodzinie pozostawiono jeden środkowy pokój przejściowy. Był to bardzo trudny okres w życiu naszej rodziny. O jakiekolwiek pracy dla Ojca nie było mowy, bo jako kamienicznik, były członek Zrzeszenia Kupców Polskich był źle postrzegany. Aby nas utrzymać podejmował różne inicjatywy. Przez kilka lat prowadził w lokalu zaplecza sklepowego działalność gospodarczą – przerób zboża na kaszę i śrutę / karma zwierzęca/. Jednakże dochody z tego były praktycznie żadne, bo władze systematycznie przypominały sobie o nas i zawsze pod koniec roku przeprowadzały kontrolę, by w styczniu pod byle pretekstem przysłać decyzję o wymierzeniu tzw. domiaru /dodatkowy podatek/. Czynsz za wynajem sklepu i od lokatorów na ogół nie przekraczał 2 zł/ m2 i nie starczało go nawet na pokrycie kosztów administracyjnych. Pod koniec lat 50-tych kaszarnię zlikwidowano, a lokal wynajęto na prowadzenie działalności osobom z zewnątrz. Najpierw była w nim farbiarnia wełny, potem zakład fryzjerski. Ojciec zmarł w 1970 roku

Lokal sklepowy odzyskaliśmy od Społem w 1990 roku i od tego czasu cały parter zajmowaliśmy na własne potrzeby. Potem niestety życie się tak ułożyło, że dom trzeba było sprzedać.

Ile jeszcze w Sochaczewie jest domów z tak bogatą historią? Pewnie wiele. Te co istniały, a już ich nie ma także ją miały. Mijają lata, zaciera się pamięć, miejsce starych domów zajmują nowe. Dzięki Panu Marcinowi Obrębskiemu, który zaaranżował nasze spotkanie ze swoim Ojcem, dzieje kamienicy przy ul Warszawskiej, mogą poznać mieszkańcy miasta, którzy codziennie obok niej przechodzą obojętnie, nie zdając sobie sprawy z jej bogatej historii. Może nabierze teraz w ich oczach duszy, może ktoś zajrzy z ciekawością do środka, żeby obejrzeć słup wymyślony przez Pana Kobka?

Artykuł pojawił się również w Expressie Sochaczewskim 27 września 2015

One Response to Historia pewnej kamienicy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *