Wspomnienia „bachora” ze starego Sochaczewa
Po krótkiej i nieudanej próbie wychowywania przedszkolnego rodzice postanowili powierzyć częściowo opiekę nade mną mojej babci, która mieszkała na osiedlu baraków kolejowych. Cześć im za to i chwała, bo w Sochaczewie lepszego terenu do zabaw i poznawania świata dla zamieszkałej tam sporej czeredy dzieciaków w różnym wieku z pewnością nie było!
A więc najpierw szosa, która obok osiedla biegła z Sochaczewa do Guzowa, Żyrardowa i dalej na wschód. Typowa „polska droga” tych czasów: nawierzchnia wybrukowana kocimi łbami, pobocza szerokie i naturalne: to jest, albo pylisty piach, albo grząskie błoto, zależnie od pogody. I na tych to poboczach stały w bezładzie, ale wszystkie skierowane na zachód, liczne obiekty naszego zainteresowania: wraki różnych pojazdów opancerzonych, ciężarówki, samochody osobowe i motocykle. Jedne z nich były rozbite i wypalone, inne porzucone z powodu uszkodzeń lub braku paliwa. To była dla nas, dzieciarni z baraków, niesamowita okazja do zabaw, natomiast dla co bardziej przedsiębiorczych dorosłych, możliwość pozyskiwania różnych cennych „zdobyczy wojennych”. Widomym efektem ich działań było stopniowe pojawianie się w mieście jeżdżących potem jako taksówki samochodów typu Opel Kapitan, Tatra, a nawet Chevrolet, no i motocykli: głównie BMW z koszami i bez, a nawet Zundapp Sahara. Największy mój zachwyt budził jednak oryginalny, przedwojenny polski motocykl Sokół 600, który jakimś cudem przetrwał wojnę i okupację. Obserwowałem, jak co rano mój sąsiad, pan inżynier Tylko, ubrany w charakterystyczne spodnie pumpy, kraciaste podkolanówki, skórzaną kurtkę, czapkę pilotkę i okulary, z wielkim namaszczeniem uruchamiał silnik i jechał do pracy. Ach, ten niezrównany, dostojny gang jednocylindrowego, dolnozaworowego silnika! Niestety, ku naszemu żalowi, wszystko to oczywiście powoli, w taki czy inny sposób, uprzątnięto.
Potem szosa, a właściwie jej pobocza, bywała dla nas już tylko miejscem zbierania jesienią buraków cukrowych, które spadały często ( czasem przy naszej niewielkiej pomocy) z furmanek i przyczep traktorowych w trakcie ich podróży do cukrowni w Guzowie. Pieczone w ognisku lub w piekarniku bardzo nam smakowały.
Następna atrakcja to pola i nieużytki, ciągnące się od baraków na wschód, aż do „lasku Czerwonkowskiego”. Był to teren dość gęsto usiany lejami różnej głębokości i średnicy po wybuchach bomb i pocisków, świetnie nadający się do zabawy w wojnę, a także stanowiący dla nas obfitą kopalnię różnych militariów: łusek po nabojach karabinowych i pistoletowych, wystrzelanych taśm amunicyjnych, hełmów, menażek, manierek, bagnetów i kawałków uszkodzonej broni strzeleckiej. Najbardziej cenna zdobyczą były kompletne naboje karabinowe i niewybuchy pocisków artyleryjskich, które starsi z nas rozbierali dla wydobycia z nich prochu, a także fosforu z pocisków zapalających, używanych potem do różnych wybuchowych i nie zawsze bezpiecznych eksperymentów. Słyszałem o kilku przypadkach drobnych urazów ręki lub uszkodzeniach oka. Z najbardziej dramatycznym wypadkiem tego typu zetknąłem się prawie bezpośrednio znacznie później, gdy w 1958 roku chodziłem na kurs prawa jazdy, odbywający się w Domu Dziecka przy ulicy, nazywanej wtedy przez nas „Kasztankami”. Dochodziłem właśnie do tego budynku, gdy usłyszałem głośny huk. Okazało się, że kilku chłopców rozbierało w ubikacji jakiś niewybuch, który eksplodował im w rękach. Jeden z nich zginął, nawiasem mówiąc był to syn dyrektora tego Domu, reszta eksperymentatorów, choć poważnie poharatanych, przeżyła.
Kolejna obiektem zainteresowania niektórych z nas, w tym zwłaszcza mnie, była pobliska stacja kolejowa i parowozownia. Sochaczew w tych latach był ważną stacją kolejową, na której zatrzymywało się w ciągu doby wiele pociągów pasażerskich i towarowych. Ciągnęły je lokomotywy parowe, które wymagały uzupełniania wody i węgla a także przeglądów i ewentualnych napraw i sochaczewska stacja to zapewniała. Lubiłem obserwować pracę dźwigów suwnicowych, które pobierały węgiel z hałd przy parowozowni i wsypywały go do „tendrów” parowozów, a także tankowanie do nich od góry wody z przypominających trąby słonia potężnych rurowych „nalewaków” (nie znam fachowej nazwy tego ustrojstwa). Ciekawe tez było formowanie pociągów na leżących w obszarze stacji wielu torach, polegające na tym, że lokomotywa manewrowa przeciągała lub przepychała pojedyncze wagony lub ich grupy na odpowiednie tory. Niezbędnym elementem tych prac było wejście człowieka na tor pomiędzy groźnie wyglądające zderzaki wagonów lub lokomotywy i ręczne spięcie lub rozłączenie potężnych haków. Nie była to praca bezpieczna, zwłaszcza dla osób znajdujących się „pod wpływem” a w tych czasach trzeźwość w pracy nie była zbyt popularna… O kilku wypadkach zgniecenia człowieka przez zderzaki lub uciętych kończynach opowiadano mrożące krew w żyłach historie.
Osobliwymi wydarzeniami na sochaczewskiej stacji były postoje sowieckich pociągów pasażerskich relacji Moskwa –Berlin. Wyróżniał ich nie tylko nietypowy dla nas kształt i kolor wagonów ale także zachowanie się pasażerów i stojących na peronie Polaków. Nie polegało ono bynajmniej na wymianie pozdrowień, ale towarów. Do wagonów wędrowały „artykuły spożywcze” czyli wódka i zakąska (ulubione było tzw.: sało czyli słonina) a na peron docierały różne „artykuły przemysłowe” głównie zegarki, aparaty fotograficzne, lornetki i inne „zdobyczne” drobiazgi, ale także futrzane czapki i rękawice.
Moje kolejowe zainteresowania spowodowały, że mój miękkiego serca stryj, a kolejarz zabrał mnie kiedyś w podróż w kabinie parowozu. Była to mała lokomotywa tzw. Kucyk, prowadząca pasażerski pociąg podmiejski Sochaczew – Błonie, złożony z charakterystycznych wagonów z przedziałami o drzwiach po obu stronach i dwoma poziomami stopni na całej długości wagonu. Odbyłem tę podróż w obie strony, obserwując pracę maszynisty i jego pomocnika – palacza, pozwolono mi nawet w odpowiednich momentach zagwizdać. Podróżując wtedy z Sochaczewa do Warszawy takimi pociągami jechało się do Błonia, gdzie następowała przesiadka na pociąg elektryczny, stanowiący, jako przejaw wyższego rozwoju kolejnictwa, przedmiot zazdrości sochaczewian.
Autor wspomnień: Wojciech Dworzański
Wspaniałe i wzruszające.Gratuluję stylu i wrażliwości,tylko dlaczego tak krótko?Krzysztof.
Świetny tekst i wspaniałe wspomnienia z mojego ukochanego miasta, pamiętam te baraki, miały swój osobliwy urok, tak jak wszystko w Sochaczewie.