Ulica Kozia
Dzięki uprzejmości pana Tadeusza Kobka zamieszczamy odmalowany słowem skrawek dzieciństwa na ulicy Koziej. Ze zbiorów rodzinnych autora pochodzi także zdjęcie strażaków sochaczewskich, wśród których siedzi Jego Ojciec, pan Zygmunt Kobek.
Pamiątkowe zdjęcie Sochaczewskich Strażaków. W środku siedzi, z przepasanymi przez ramię linami, mój Tata, Zygmunt Kobek. On i czterech jego Braci służyło, jak to się wówczas nazywało, w Straży Pożarnej. A że mieszkali bardzo blisko, przy ulicy Koziej, stawiali się na każdy sygnał syreny…
Tadeusz Kobek
ULICA KOZIA
Zapach wiosny…, zapach jesieni…, zapach ciepłego letniego popołudnia, a może jeszcze, wbrew ogarniającego wszystko obezwładniającego upału, zapach rześkiego, letniego poranka, kiedy to nawet, cuchnące wszystkimi zapachami miejskie podwórko, przywita go nie przypisaną sobie ową feerią słodkawo kwaśnych smrodów, ale, niespodziewanie niemal, niepokalanym zapachem odległego nawet o kilka kilometrów lasu.
Pierwszym zapachem, tym z samego kresu pamięci, który zapamiętałem, był zapach dekatyzowanego przez Matkę materiału na desce do prasowania, grubej na kilka centymetrów, szerokiej desce, przykrytej starym kocem. Kwaśny odór wydobywał się spod żelazka ogrzewanego wyciągniętą z żaru kuchennego paleniska na pogrzebaczu, czerwoną od tego żaru, sypiącą iskrami żeliwną duszą, która po oddaniu z siebie resztek ciepła stawała się szara i nijaka i wracała na powrót do paleniska kuchni. Zresztą, tak naprawdę w dużej części był to zapach lnianej ścierki, nazywanej z racji pełnionej funkcji zaparzaczką. Kiedy przychodziły klientki a bywało, że były to Niemki w towarzystwie, na wszelki wypadek, żołnierza z psem na smyczy, siedziałem skulony pod krawieckim stołem a pies miał mnie też oczywiście na oku…
Nie był to jedyny zapach niewielkiej izby na poddaszu, użyczonej wrześniowym pogorzelcom na mieszkanie przez Teściów. Izby z pochyłym sufitem, okapem nad kaflową kuchnią, niewielkim oknem wychodzącym na dachy komórek, za którą była olbrzymia, murowana ubikacja z przerażająco głęboką czeluścią dołu kloacznego, którego dno ginęło w mroku, a który, kiedy się o nim cokolwiek dowiedziałem, kojarzył mi się z piekielną otchłanią razem z zapachem, który z niego zionął i to być może na zawsze uchroniło mnie od skłonności do nadmiernego grzeszenia. Rozciągający się za komórkami ogród w części był zasłonięty budynkiem piętrowej oficyny.
Izdebka ta pełniła funkcję nie tylko krawieckiej pracowni, ale była jednocześnie wtedy kuchnią i sypialnią dla rodziców i dwojga maleńkich dzieci, po tym jak we wrześniu 1939 roku stracili cały swój dobytek w pożarze wynajmowanego mieszkania u Państwa Rotchimlów przy ul. Staszica, w głębi posesji. Wtedy to Ojciec, zajęty gaszeniem pożarów wzniecanych przez najeźdźców, nie mógł dosłownie nic uratować z mienia własnego.
Idąc w tą stronę od Nowego Rynku najpierw dzisiejszą ulicą Narutowicza, wejść należało w Kozią, łukiem skręcającą w kierunku Staszica. W dwóch trzecich jej długości stała parterowa chałupka dachem sięgająca prawie ziemi, przed którą, jak tylko pamięcią sięgam wstecz, w promieniach popołudniowego słońca wygrzewał się często wiekowy dziadek.
Dalej przestrzeń ograniczało murowane ogrodzenie zakończone furtką a za nią, nieco głębiej stał, bokiem usadowiony do wybrukowanej kocimi łbami uliczki, parterowy dom na wysokim fundamencie, który Dziadek murarz przybywszy po I wojnie ze śląskiego Izbicka, wybudował.
Z furtki, zstępując krok ze schodka, wchodziło się w wąski przesmyk chodnika, mając z jednej strony mur domu a z drugiej dalszy ciąg murowanego ogrodzenia porośniętego winogronem, zza którego pochylały się nad idącym stare, od zawsze chyba tu rosnące bzy. Bliżej końca znajdował się kwadratowy uskok, pośrodku, którego leżała okrągła betonowa podstawa żeliwnej, ozdobionej ornamentami pompy, która zresztą nigdy za mojej pamięci nie była czynna. Dalej zaczynał się drewniany płot z furtką do ogrodu.
Wychodzącemu za węgieł domu otwierała się przestrzeń brukowanego podwórka, na lewo szerokie betonowe schody prowadziły do sklepionego łukiem podcienia kryjącego wejście do parterowej części budynku, dalej były strome, strzeliste drewniane schody na poddasze, a naprzeciwko wejście na strych nad komórkami. Przestrzeń podwórka zamykał od północy rząd tych murowanych komórek, a na końcu ubikacja, za nią ogród aż do sąsiedniej ulicy. Z boku, po prawej, w rogu podwórka stała murowana piętrowa oficyna, z charakterystyczną bryłą schodów, których przestrzeń ograniczona była spiralnie wznoszącą się ku górze masywną murowaną balustradą. Widać było, że budowniczym tej konstrukcji najłatwiej przychodziło właśnie murowanie. W tej to oficynie mój drugi dziadek Bońkowski miał warsztat szewski.
Przez pierwsze drzwi na parterze domu wchodziło się do wysokiej, wyłożonej kamienną posadzką w wiśniowo-beżowe kwadraty sieni, do kuchni, a na wprost wejścia były także, tylko w wyjątkowych okazjach używane, drzwi do pierwszego, mniejszego pokoju, z niego już szersze, dwuskrzydłowe do drugiego, dużego.
Przestrzeń kuchni wypełniało kaflowe, z czarnym żeliwnym blatem, palenisko z nieodłącznym, stojącym na boku glinianym garnkiem, w którym kisił się zakwas na biały barszcz, taboret z dużą miską spełniający na co dzień funkcje łazienki, stojący pod oknem stół zabudowany w dolnej części szafkami, a obok, na ścianie pokoju na kremowo pomalowany kredens.
Później po ten zakwas, kiedy uzyskaliśmy mieszkanie w kamienicy stryja Tadeusza Kobka na ulicy już wtedy 1-go Maja, która wcześniej nazywała się Piłsudskiego, wędrowałem obowiązkowo, z zakorkowaną półlitrową butelką, przynajmniej raz w tygodniu na ulicę Kozią, według ustalonego przez ciocię Genię harmonogramu.
Pierwszy z pokoi był wąski, do tego jeszcze przestrzeń ograniczały drzwi do kuchni, drzwi do korytarza i drzwi do pokoju a także stojący w rogu piec, tak, że miejsca w nim wystarczało tylko na stojący pod ścianą od strony kuchni, stół, za nim pod oknem etażerka wypełniona książkami, wśród których honorowe miejsce miała, ze swoją popielatą płócienną oprawą, „Ilustrowana Kronika Legionów Polskich” , a obok wiekowa Izdebskiej „Młoda Gosposia”. Pod drugą ścianą stała potężna, w drewnianych ciemnych ramach, wygnieciona od ciągłego siadania, kanapa, a nad nią stary zegar z wahadłem za oszklonymi drzwiczkami, który najdokładniej wskazywał godzinę jak był nieco odchylony od pionu.. Na ścianie wisiało jeszcze wytłoczone w cynowej blasze popiersie generała Hallera, którego czczono bardziej jednak niż samego Marszałka, według powszechnej w tym domu opinii był on socjalistą i masonem.
Drugi pokój był prawdziwym salonem, z rzadka, ze względu na swój odświętny charakter a i zapewne wiecznie panujące w nim zimno, był używany tylko przy szczególnych okazjach imienin ciotek i był ich sypialnią.
Na wprost drzwi stał tam wysoki na mahoń pomalowany kredens, pośrodku owalny stół, ze zwisającym nad nim żyrandolem, otoczonym piękną gipsowa sztukaterią a po bokach po ścianą potężna szafa i dwa łóżka, obok jednego z nich obraz święty na ścianie z wiecznie palącą się przed nim lampką, pod nią, oprawione za szkłem, błogosławieństwa od samego Papieża Piusa XII i przykryty haftowanym obrusem stolik pod spodem z lichtarzami, co razem tworzyło domowy ołtarzyk i nadawało pokojowi bardzo, ale to bardzo uroczysty charakter.
Dom, postawiony na podmokłym gruncie dawnego, zasypanego gruzem, uzyskanym przez Dziadka z remontu sochaczewskich domów po I wojnie, mokradła, cały był przesycony wilgocią. Wilgoć wydobywała się ze ścian przenikającymi tynk i farbę liszajami i przepełniała całe wnętrze mieszkania zapachem pleśni, który trochę może przycichał w suchym powietrzu lata, ale w całej okazałości wykwitał na wiosnę. Przenosiła się ta wilgoć w widoczny sposób na zamieszkujące tu dwie ciotki, które całe swoje staropanieńskie życie cierpiały przez to powykrzywiane reumatyzmem i chyba wszelkimi odmianami artretyzmu.
To nie był jedyny zapach, który dominował w tym domu. Kuchnia zawsze wypełniona była zapachem kiszonego białego barszczu, ale zapachy pokojów zmieniały się razem z porami roku. Wiosną dominował w nich zapach kwitnących za oknem bzów, przed Wielkanocą dochodził dodatkowo zapach lukrowanych z dodatkiem miętowego olejku pierników a kiedy indziej przesączonych arakiem, posypanych cukrem, przechowywanych w blaszanym pudle ciastek, którym powszechnie panująca tu wilgoć dodawała niepowtarzalnego zapachu i smaku. Szafy a i ubrania Ciotek pachniały naftaliną, stąd wydawało się chwilami, że i te ciastka przesiąknięte były jej zapachem.
W lecie do tych smaków i zapachów dochodził smak szarlotki, którą w niedzielne popołudnie częstowały Ciotki siedzącą pod wielkim rozłożystym orzechem, na skraju ogrodu, zwykle licznie zgromadzoną na tę okoliczność Rodzinę. Szarlotkę tą jadło się z talerzyków, na których dnie wyrysowane były kolorowe sceny w stylu sielankowym. Na tą szarlotkę wędrowało się całą rodziną, razem z mieszkającymi w sąsiedztwie ciotkami i ich dziećmi, w letnie popołudnie.
Razem ze stryjecznymi braćmi, a wcześniej ze zmarłą w trzeciej klasie siostrą, często wędrowałem alejką ogrodu pomiędzy rzędami rosnących po bokach porzeczek, która zaczynała się od ławki pod ceglanym ogrodzeniem przy ulicy Koziej a kończyła przy drucianym płocie odgradzającym posesję od późniejszej ulicy Żeromskiego.
Ogród, a szczególnie jego główna alejka była tradycyjnie miejscem, gdzie pozowano też do rodzinnych fotografii. Widać na nich nie tylko sylwetki najbliższych, którzy mimo tego, że pozostali tylko w naszej pamięci, to żywi są ciągle dzięki tym zapisom w naszych wspomnieniach. Zdjęcia te utrwaliły i charakterystyczne fragmenty owego ogrodu, którego nawet śladu dziś nie można by odnaleźć na ulicy Koziej, której nawet nazwa nie pozostała.
Ten świat już odszedł, niewielu pamięta dom na Koziej, a jeszcze mniej ów osłonięty murem ogrodzenia ogród, pełen tajemnych zakątków ogród mojego dzieciństwa, zostały tylko strzępy pamięci o nim. Dla nas, wówczas dzieci, ogród ten był rajskim azylem od okrutnego świata okupacji i niespokojnych pierwszych lat bardzo trudnej, ale zawsze już, Niepodległości, opiekunkami naszymi były wtedy nasze, widoczne na zdjęciu, Babcie Teodora Bońkowska i Maria Kobek..
Autor: Tadeusz A. Kobek
… Pamiętam dom na Koziej , wychowałam sie w nim przez pierwsze 4 lata mojego życia (1984-1987).Mieszkałam razem z mama , dziadkiem Kobkiem(zawsze trzymał mnie za rękę gdy usypiałam) i wujkiem Pawłem, a tata byl tylko gosciem ,bo byl bardzooo daleko od nas:( Pamiętam te bzy w kolorze bieli i fioletu,drewniane schody ,które prowadziły na gore do wujka pokoju gdzie wisiały plakaty jeden utkwił mi w pamieci ” krzeslo z glizdami” , na dole duzy pokoj w ktorym nauczylam sie jezdzic na rowerku,podziemna piwnice, a w niej nietoperza Gacka,kocie lby na drodze i ten ogród ze strumykiem w krzakach , pozniej mama mi uswiadomila ze to szambo 😉 i nie pozwolila tam wchodzić … Milo wspominam czas spędzony na Koziej!