Garść anegdot rzemieślniczych i nie tylko
Dzisiejszy wpis będzie na wesoło. Kiedyś działo się w Sochaczewie wiele zabawnych rzeczy, a przy okazji rozmów ze starszymi ludźmi, słyszy się takie anegdotki sprzed lat. Postanowiłem zebrać kilka fruwających mi luźno w pamięci opowiastek, które moim zdaniem nikomu nie uwłaczają, a wartość mają jedynie rozrywkową. Nie należy więc ich brać nadzwyczaj serio.
Frywolne zachowania są do dziś najczęściej domeną małolatów. Kiedyś, gdy miasto było spokojniejsze, a samochód widziało się w nim zaledwie kilka razy dziennie, podrostki biegające całe dnie bez opieki po ulicach miasta z nudów potrafiły być bardzo złośliwe. Wypatrzona przez nich ofiara, obdarzona niewybrednym przydomkiem z racji wyglądu fizycznego, lub charakterystycznego zachowywania mogła długo być prześladowana wyzwiskami. I tak na przykład pewnemu poławiaczowi żwiru z Bzury, którego rumiana twarz kojarzyła się z zamiłowaniem do napojów wyskokowych, dorobiono przydomek „Czerwonak”, a z wysokości skarpy ukryte w trawie towarzystwo akompaniowało mu w pracy skandując to przezwisko.
Właściciela zakładu krawieckiego przy ulicy Traugutta, pana Janiaka z niewiadomych dziś przyczyn przezywano natomiast Kozą, co także niezbyt mu się podobało. Toteż nic dziwnego, że dzieciarnia lubiła pechowego krawca wyprowadzać z równowagi, drąc się przed drzwiami zakładu „Koza, Koza!”, aż do momentu, gdy wybiegał ze środka dzierżąc w dłoni metr krawiecki i rozganiał bezczelnych łobuzów.
Można przypuszczać, że na dziatwę nie ma siły. Ale jeszcze przed wojną pewien sprytny jegomość wpadł jednak na idealny pomysł jak się namolnego towarzystwa rozwrzeszczanych szyderców pozbyć. Otóż zwołał do ich do siebie, dał im po parę groszy, ale w zamian miały cały dzień chodzić za nim i go wyzywać. Było im w to graj, cały dzień darli się, wyzywając go ile wlezie i jeszcze dostali zapłatę. Na drugi dzień sytuacja się powtórzyła. Na trzeci, gdy pod koniec dnia dzieciaki przyszły po zapłatę, facet pokazał im figę. Od tej pory miał spokój, bo charakterna dziatwa za darmo nie zamierzała sobie gardeł zdzierać.
Nie tylko dzieciaków imały się żarty i nie tylko z ich powodu zżymał się krawiec Janiak. Kawalarstwo było niegdyś, w czasach kiedy każdy niemal każdego znał i jego słabości, powszechne. Strojono sobie żarty zwłaszcza z tych, których wyprowadzało to równowagi. To że krawiec swojego przydomku nie lubi, szybko zauważono i zaczęto wykorzystywać okrutnie, wysyłając każdego chłopa, który przyjeżdżając do Sochaczewa wypytywał się o rzemieślnika wyprawiającego kozie skóry – rzecz jasna do zakładu krawieckiego Janiaka.
Fryzjer Władysław Malczyk, posiadał swój zakład jeszcze przed wojną na ulicy Piłsudskiego (dziś 1 maja), zanim Kobek wybudował swój dom, a później w lokalu na dole. Według kolegów żartownisiów z cechu miał jakieś nadzwyczajne możliwości załatwiania śrub i nakrętek w chwili deficytu na ten towar. Tekst, prawdopodobnie zapoczątkowany w kuźni Zwierzchowskich „Idź pan do Malczyka i dyskretnie spytaj się pan go o śruby. On panu załatwi”, wysyłał do fryzjera rzesze potrzebujących, którzy szeptali mu na ucho swoje prośby. Po którymś razie na dźwięk słowa „śruba” Malczyk czerwieniał na twarzy i wysyłał od razu niechcianych klientów do wszystkich diabłów.
Jan Malczyk był osobą nietuzinkową. Parę słów opowiedział mi podczas strzyżenia jego kolega po fachu, pan Jan Raczkowski, który jeszcze Malczyka pamięta. – „Był żywą kroniką Sochaczewa, z doskonałą pamięcią o tym, co kiedyś gdzie przed laty było. Na tematy historyczne rozmawiała i konsultowała się z nim nawet Pani profesor Janina Świeżyńska, zajmująca się historią Sochaczewa zawodowo. Ponadto parał się… przeprowadzaniem sekcji zwłok. Pytany przez ciekawskich kolegów jak się kroi ludzi, odpowiadał z czarnym humorem: „Jak szynkę”.”
Z innego źródła natomiast słyszałem taką oto historyjkę. Do zakładu fryzjerskiego przyszedł mocno kędzierzawy jegomość, przy okazji też nieźle zawiany. Roztasował się w fotelu i kazał ostrzyc, a po jakichś kilku minutach rozległo się jego chrapanie – na wygodnym fotelu zasnął. Pana Malczyka nie zraziło ani to, że klient śpi, ani nawet to że chrapie, natomiast bezwładna i kołysząca się we wszystkie strony głowa nie dała się strzyc. Mruknął gniewnie i stuknął jegomościa w ramię, co na jakiś czas pozwoliło mu normalnie pracować, przynajmniej do momentu, kiedy ten ponownie nie zasnął. W końcu było już tego za wiele, fryzjer złapał nazbyt sennego klienta za klapy marynarki i bezceremonialnie wyrzucił na ulicę…
Tak niegdyś bywało w naszym mieście. Czy było weselej?
Radosław Jarosiński
artykuł ukazał się w Expressie Sochaczewskim nr. 43 2016
Wyborne, znam kilka podobnych opowiastek ze swoich okolic