Trudne początki motoryzacji.
Gdy jadę obecnie przez miasto – najczęściej rowerem, bo letnia pogoda sprzyja wycieczkom na świeżym powietrzu, nie daje się nie zauważyć ogromnej ilości wszechobecnych aut na wszystkich drogach – głównych i pobocznych. Wzdychać można do sielankowego obrazka, kiedy nie niepokojony niczym cyklista mógł przemierzać puste szosy… Niektórzy jeszcze pamiętają dobrze, że kilkanaście lat temu wcale samochodów tak wiele nie było, co za tym idzie nie było tylu amatorów prędkości i zawianych kierowców. Ale czy kiedyś aby na pewno ich problem nie istniał? Cofnijmy się w czasie do lat przedwojennych.
Na dwóch i czterech kółkach
Początki motoryzacji w Polsce sięgają stu lat wstecz, kiedy pierwsze buczące i powolne maszyny podskakiwały raźno po kocich łbach, którymi wyłożone było większość nawet głównych ulic. Dopiero po pierwszej wojnie światowej zaczęto stosować na szeroką skalę asfalt, wychodząc naprzeciw zapędom kierowców. Nasza główna ulica – Warszawska była natomiast poza miastem (od przejazdu kolejowego i mostu) podówczas drogą utwardzoną klinkierem drogowym, charakteryzującym dużą twardością i wytrzymałością. Umożliwiło to przeprowadzenie przez nasze miasto choćby trasy Międzynarodowego Rajdu Samochodowego, który rozpoczął się 22 czerwca 1930 roku. Warto zauważyć, że na rajdzie przekroczenie dozwolonej szybkości 60 km/h owocowało punktami karnymi, zatem był czas obejrzeć sobie dokładnie nie tylko auta, ale też biorących w nim udział kierowców.
O wiele szybciej próbowali pokonać trasę Warszawa – Sochaczew motocyklami czterej młodzieńcy 23 czerwca 1935 roku, podczas bicia rekordu prędkości. Byli to Emil Schweitzer, Józef Docha, Edward Langer i Tadeusz Frankowski. 25 letni Schweitzer był jednym z najbardziej utalentowanych polskich motocyklistów lat 30 i pobił wtedy dotychczasowy rekord 160 km/h, osiągając prędkość 185 km/h, niestety nie dane mu było cieszyć się tym osiągnięciem, gdyż na ostatnim, 120 metrowym odcinku trasy wskutek podmuchu wiatru stracił panowanie nad pojazdem i po makabrycznym wypadku zmarł w szpitalu dwa tygodnie później.
Z butelką po benzynę…
Kolejnym problemem fascynatów czterech kółek było oczywiście zaopatrzenie w paliwo, bo stojącemu w szczerym polu samochodowi nie były już w stanie pomóc konie mechaniczne, tylko całkiem żywe – pociągowe. Początkowo benzynę można było kupić w aptekach lub składach aptecznych, ale z czasem powstały – częto przy nich właśnie dystrybutory paliwowe tzw. wtedy pompy, gdyż tankowanie odbywało się w sposób bardzo mechaniczny – trzeba było namachać się wajchą. Co jednak najbardziej zabawne – paliwo do stacji przywoziło się wozami konnymi, jeżdżącymi na owies…
Pierwsza pompa stanęła w Warszawie, w roku 1924, ale już w listopadzie 1925 Kurjer Warszawski ogłasza nabór na tzw. komisjonera, który w Sochaczewie miałby się zająć sprzedażą nafty, benzyny i oleju gazowego. W Sochaczewie w latach międzywojennych funkcjonowały ostatecznie dwie stacje benzynowe zwane również „syndykatami”, jedna na tyłach składu aptecznego Jana Śliwy przy ulicy Warszawskiej, druga przy skrzyżowaniu Warszawskiej i Żeromskiego, której właścicielem był pan Sadowski. Ten dystrubutor ze skrzyżowania miał chyba skłonność do wędrowania z jednej strony ulicy na drugą, gdyż widnieje na dwóch zdjęciach z tej lokalizacji w zupełnie innych miejscach.
Nie sposób ustalić kto pierwszy w Sochaczewie stał się posiadaczem auta, ale, że był to luksus zarezerwowany dla ludzi majętnych, nie dziwi szczególnie fakt, że jednym z pierwszych zapamiętanych z tamtego okresu automobilistów był Włodzimierz Szepietowski, syn właściciela połaci ziemi i kamienicy przy ulicy Staszica.
Były i wypadki
Ktoś by pomyślał, że prędkość i częstotliwość ówcesnych aut poza oczywiście wspomnianymi już niefortunnymi wyścigami raczej wykluczała możliwość wypadku drogowego. Nic bardziej mylnego! Gazeta „Orędownik Nowotomyski” z 1936 roku donosi o tragicznym wypadku samochodowym, który miał miejsce pod Sochaczewem.
„Powracający z Warszawy „Essex”, własność łódzkiego fabrykanta Dawida Hersza Karczmara, podczas mijana żydowskiego wozu na autostradzie uderzył z całej siły o przydrożne drzewo. Skutkiem rozwinięcia dużej predkości m.in. także wskutek silnego wichru samochód nadrzucił i uderzył o drzewo. Maszyna rozbiła się dosłownie w drzazgi. Dwie osoby jadące samochodem zginęły na miejscu. Trzeci z poranionych ciężko, zmarł w drodze do szpitala w Sochaczewie.
O sile uderzenia świadczy m.in. wyrwanie części odziemka najechanego drzewa i wyrzucenie pasażerów na odległość kilku metrów od samochodu.”
Na podwójnym gazie
Prawdawstwo polskie w tamtych czasach przez wiele lat nie mówiło absolutnie nic na temat prowadzenia auta pod wpływem alkoholu. O potrzebę poruszenia tego tematu upomniały się w końcu statystyki, według których 75% wypadków na drodze przed rokiem 1925 spowodowane było jazdą po pijaku. I tak w rozporządzeniu Ministra Robót Publicznych i Ministra Spraw Wewnętrznych ze stycznia 1928 roku pojawiło się zdanie „zabrania się kierowcy prowadzić pojazd będąc w stanie nietrzeźwym”. Niestety nic ponadto, bo rozporządzenie nie przywidywało żadnej kary za złamanie zakazu. O tragicznym finale jazdy na podwójnym gazie donosi m.in. „Nowy Kurjer” z dnia 20 czerwca 1931 roku:
„Dzienniki warszawskie przynoszą opis niezwykłego wypadku, który wydarzył się na szosie pod Sochaczewem. We wsi, sąsiadującej z tem miastem, odbywało się wesele, na które zaproszono lekarza sochaczewskiej Kasy Chorych. Nie mając pod ręką innego wehikułu, lekarz pojechał na wesele karetką pogotowia Kasy(U), biorąc udział w zabawie wraz z szoferem. Po jakimś czasie szofer, który nie wylewał za kołnierz licznych kieliszków wódki, z polecenia lekarza odwoził karetkę z powrotem do Sochaczewa. Będąc pijanym, jechał w sposób groźny dla spotkanych wozów i przechodniów. To też zauważywszy jego niepokojący sposób kierowania karetką, puścili się za nim w pogoń dwaj oficerowie, którzy nadjechali tam motocyklem. Na krzyki ich, aby zatrzymał karetkę, pijany szofer przyśpieszył jeszcze bieg wozu i w najszybszym pędzie wjechał tuż pod Sochaczewem na stojącego na drodze cyklistę Jana Zwierzchowskiego, który rozmawiał z jakąś panienką. Z Wierzchowski został zabity na miejscu. Widząc ten okropny wypadek, oficerowie przyśpieszyli swój motocykl i poczęli strzelać w opony karetki, aby w ten spo sób zatrzymać jej szaleńczy pęd przez miasto. To poskutkowało i wreszcie karetka stanęła. Szofer wyskoczył ze swego siedzenia i zbiegł do lasu. Zabity Zwierzchowski osierocił żonę i kilkoro dzieci. Śledztwo w toku. Wypadek ten poruszył ludność Sochaczewa i okolicy.”
Zadziwiająca konkluzja nasuwa się sama. Odkąd człowiek dostał się za kierownicę, mimo tego udogodnienia ludzkość zaczęła się borykać z nowymi problemami.
Radosław Jarosiński
Artykuł ukazał się w 35 numerze „Expressu Sochaczewskiego” z 29 sierpnia 2017 roku
Dodaj komentarz