Kolejkowe dzieciństwo
Sentymentalna podróż w czasy dzieciństwa, autorstwa Pani Bożeny Olszewskiej. Tekst nadesłany został do nas aż z odległej Kanady, dokąd rzuciły naszą autorkę koleje losu.
„Polały się łzy me czyste, rzęsiste na me dzieciństwo sielskie anielskie,”
Chętnie wracam do lat mojego dzieciństwa, którego pierwsze lata i wczesna młodość związane są z kolejką wąskotorową w Sochaczewie. Tam się urodziłam i tam się wychowywałam.
Kolejka wąskotorowa Sochaczewie była takim małym przedsiębiorstwem, na które składały się: budynek stacji, budynki administracji, warsztaty naprawcze, tabor kolejowy, parowozy, wagony, szyny a także budynki mieszkalne dla pracowników. Zadaniem kolejki było przewożenie ludzi do Chodakowa, Tułowic, Piask Królewskich i Wyszogrodu, a także transport węgla, zboża, drewna, ziemniaków i czegoś tam jeszcze do tych miejscowości. Towary przywożone były na kolejkę specjalnymi torami, które miały połączenie z dużą koleją PKP. Pamiętam, że manewry związane z przetaczaniem wagonów, ojciec nazywał przetokami. Materiały czy towary do wysyłki dalej, przywożone były dużymi wagonami i przeładowywane do małych, kolejkowych wagonów. Przeładunku dokonywali robotnicy za pomocą własnych rąk. Była to ciężka i wyczerpująca praca. Nieraz trzeba było przerzucić dziennie kilka ton zboża, kartofli,węgla. Krążyliśmy często wokół wagonów przyglądając się ludziom tam pracującym, których twarze, ręce i ciała były czarne od pyłu węglowego. Kiedyś i ja znalazłam się koło tych wagonów i kawałek węgla spadł na moja głowę. Głowę miałam rozciętą, polała się krew, bolało, ale za nic na świecie nie mogłam powiedzieć o tym rodzicom, bo i od nich spotkała by mnie kara, że tam polazłam
Male osiedle zwane potocznie kolejka składało się z czterech domków. W każdym z nich mieszkały cztery
rodziny. Jak dobrze pamiętam w naszym czworaku mieszkaliśmy my, państwo Fraczkowie, Frankowscy i Krzeczkowscy, w następnym Lepkowie, Lenardowie, Mariańscy i Olejniczakowie. W trzecim Rosiakowie, Cieślakowie, Milczarkowie i Orscy, w ostatnim pani Michałowska, Glancowie, Cinkuszowie, Polinscy. Wszyscy mężczyźni, głowy tych rodzin pracowali na kolejce. Mój ojciec, pan Marianski, pan Olejniczak i Lenard byli maszynistami, pozostali pracowali w obsłudze, w administracji i w warsztatach naprawczych. Mieszkanie, które zajmowaliśmy to był tylko pokój z kuchnią, bez żadnych wygód, bez ciepłej i zimnej wody (czerpało się ją ze studni), łazienki, ubikacji (mama kąpała nas w drewnianej balii). Wiele lat później namawialiśmy rodziców do zmiany mieszkania na lepsze, ale nigdy nie wyrazili zgody na nasza propozycję, mawiając, że nie mogą zostawić kolejki, ich kolejki, ogródka, drzewa śliwkowego, gruszki i ptaków, które dokarmiali zimą. Gdy opowiadam moim dzieciom o moim dzieciństwie, o warunkach w jakich się wychowywałam, to słuchają moich słów z niedowierzaniem. ,,Jak to,” pytają, ,,a gdzie spałaś, gdzie się bawiłaś, gdzie odrabiałaś lekcje? Nie miałaś swojego pokoju, swojej sypialni? ,,Nie, nie miałam” odpowiadam. W tamtych czasach życie nie głaskało nas po głowach. Kolejarze zarabiali mało, ledwie starczało do pierwszego. Nie mieliśmy własnych sypialni, nie nosiliśmy wyszukanych strojów nie jadaliśmy wykwintnych potraw. Byliśmy mimo wszystko szczęśliwi, radośni, beztroscy.
Przy każdym domku był ogródek. Pamiętam ogródki pani Olejniczkowej, Mariańskiej, Orskiej. Były piękne, zadbane, wyjątkowe, stanowiły miniaturki sztuki ogrodniczej. Nasz ogródek, którym po pracy zajmował się ojciec służył nam jako warzywniak. Na klombie, nad którym pieczę sprawowała mama rosły kwiaty, a w grządkach pomidory, ogórki cebula, marchew i pietruszka.
W czasie ,,dnia krótkiego,, ojciec siał rzodkiewkę, która była nasza pierwszą nowalijką. Gdy ojciec przynosił taką rzodkiewkę z ogródka, dając ja nam, zawsze pociągał nas za ucho mówiąc ,,Jedzcie te pierwsza nowalije, żeby w tym roku niczego wam nie zabrakło”. Ojciec naprawdę lubił pracować w ogródko ,to było jego hobby, sam siał, sam sadził, sam zbierał. Gdy zaczynało wszystko na grządkach dojrzewać, jak się miało ochotę to wystarczyło skoczyć na grządkę i przynieść świeżutkiego pomidora i młodą cebulkę. Uwielbiałam sałatkę z pomidorów, z młodą cebulką. Kroiło się pomidory byle jak, do tego ta młoda cebulka i mieszało się to palcami. Taką sałatkę pomidorową nazywaliśmy, „duźdanką”. ,,Duźdanka” najbardziej smakowała z bułka z wątrobianka (dzisiaj takich wątrobianek już nie ma). Smak tej przepysznej pasztetowej został zakodowany w mojej pamięci na zawsze. Nieraz, gdy wracam pamięcią do tych odległych lat to widzę nas jak pałaszujemy nasze ulubione kanapki.
Osiedle nasze ze wszystkich stron było ogrodzone i zamykane na noc na dwie bramy. .Miedzy domami był duży plac z latarnią w środku i rozłożystą lipą, która dawała nam schronienie w czasie opałów, niczym we fraszce Jana Kochanowskiego „Na lipę”. Miedzy domami i komórkami też było dużo miejsca. Te dwa placyki, które nazywaliśmy podwórkiem, były miejscem naszych zabaw. Były to podchody, gra w chowanego, w berka, w rożnego rodzaju wyliczanki, kółko graniaste, pilu, pilu gąski do domu, graliśmy w piłkę, skakaliśmy na skakankach. Warunki do zabawy mieliśmy doskonałe, duża przestrzeń, drzewa, krzewy, parkany (mój ojciec tak mówił o plotach). Nieczęsto wracaliśmy do domu z podrapanymi, pokaleczonymi, pościeranymi nogami, rękami ale kto na takie drobiazgi zwracał uwagę.
Bawiliśmy się także w dom, sklep, szkolę, bibliotekę. Nie mieliśmy zabawek, bo kogo było na to stać. My dziewczyny, bawiłyśmy się szmacianymi lalkami, uszytymi przez mamę albo starsze siostry. I to nam wystarczało. Czasami wyjeżdżaliśmy kolejka na wycieczkę do Piask Krolewskich. Oj, to była cała wyprawa, która zawsze przeżywaliśmy bardzo mocno. A wieczorem po powrocie, zasypialiśmy szybko, pełni wyjątkowych przeżyć, które wracały do naszych snów
Wakacje to był najprzyjemniejszy okres w całym roku. Wolni od zajęć i szkolnych obowiązków, całe dnie spędzaliśmy na dworzu. Dużo z nas wyjeżdżało na kolonie letnie organizowane przez PKP, ale najszczęśliwszy dla nas był czas spędzony na naszej kolejce. W okresie letnim byliśmy tak pochłonięci zabawą, że trudno było zagonić nas do domu, na śniadanie, obiad czy kolacje. Nie mieliśmy czasu by myśleć o takich przyziemnych sprawach. Gdy czuliśmy się głodni to leciało się do domu, łapało pajdę chleba z masłem, śmietaną, polaną herbatą, a niekiedy wodą, posypywało się to cukrem – wszystko to było pyszne i smakowało wyjątkowo. A zimą? Zimą spotykaliśmy się po domach,. Gdy spadł śnieg, to był czas chodzenia na sanki, bawiliśmy się rzucając śnieżkami, lepiliśmy bałwany, robiliśmy orły na śniegu. Gdy ścisnął mróz przypinaliśmy łyżwy do butów (tak, tak) i dalej na ślizgawkę, na stawek. Po sannie, łyżwach czy ślizgawce wracaliśmy do domu przemarznięci, czasem mokrzy z czerwonymi od mrozu policzkami, ale z uśmiechem na twarzy. Wracaliśmy do domu, gdzie czekała na nas mama z gorącym posiłkiem.
Wiele wydarzeń z okresu mojego wczesnego dzieciństwa nadal pozostaje w mojej pamięci i towarzyszy mi każdego dnia. Już jako kilkuletnia dziewczynka mająca 4-5 lat dobrze czytałam, znałam wszystkie litery. Nie, nie byłam wyjątkowa, ot po prostu, siostra moja Elżbieta była o trzy lata starsza ode mnie. Chodziła już do szkoły, uczyła się odrabiała lekcje. Lubiłam siadać koło niej i uczyć się razem z nią. Ojciec, który zajmował się naszą edukacją, zawsze mówił, że ja pojmowałam wszystko szybciej niż moja siostra, wiec nic dziwnego, ze mając 4 lata biegle czytałam. Kiedyś w przychodni kolejowej, czekając na wejście do gabinetu lekarza zaczęłam czytać napisy pod portretami wielkich tamtych czasów Stalina, Lenina, Marksa i Engelsa. Ludzie byli naprawdę zdziwieni, że taki brzdąc tak dobrze czyta. Nie pamiętam jak było z rachunkami (matma była zawsze moją pietą Achillesa) ale z polskiego to zawsze byłam dobra. Rezultatem moich zdolności polonistycznych jest tytuł magistra filologii polskiej uzyskany na Uniwersytecie Warszawskim.
Pewnego razu zachorowałam i poszłam z mamą, do Galaja, do naszego Galaja, kolejowego lekarza. Piszę naszego Galaja bowiem dla nas kolejkowych dzieciaków był postrachem. Jego nazwisko kojarzyło nam się z Babą-Jagą [?] a ponieważ był już stary, przypominał jakieś monstrum. Do tego wszystkiego był tym człowiekiem, który dawał nam zastrzyki. Był także lekarzem (mówili niektórzy, że był tylko felczerem, kto dzisiaj zna to słowo?) który potrafił wyciągnąć nas z najgorszego choróbska. Przychodnia kolejowa znajdowała się koło dworca kolejowego PKP Sochaczew. Był to koniec lat czterdziestych, albo początek lat pięćdziesiątych wszędzie w miejscach publicznych a także w naszej przychodni po kątach rozstawione były spluwaczki. To był koszmar, to były takie male pojemniki, do których ludzie (przepraszam) pluli, nie mogę sobie wyobrazić jaki był cel stawiania tych spluwaczek i kto to sprzątał. Nie mam pojęcia kiedy one zniknęły ale na szczęście nigdy więcej nie wróciły do łask.
Wielkim przeżyciem dla nas dzieciaków z Kolejki były święta kościelne i państwowe. Wielkanoc, Boże Narodzenie, Dzień Wszystkich Świętych, 1 Maja, 22 Lipca, dożynki. Kiedyś pochody pierwszomajowe maszerowały ul. Ziemowita, popularnie zwaną Kasztankami. Ulica ta wybrukowana była kamieniami, zwanymi kocimi łbami. Teraz gdzie stoją cztery budynki mieszkalne były czworaki dworskie, należące do majątku Czerwonka. Czworaki to były niskie domy, ustawione szeregowo, których okna łączyły się z ziemią. Gdy przechodziło się koło tych zabudowań czuło się nieprzyjemny zapach odchodów zwierząt. Czworaki otoczone były murem z czerwonej cegły. Pochody pierwszomajowe miały wówczas specjalny charakter, były to czasy formowania się nowego, socjalistycznego ustroju. zapamiętałam ogromne portrety Lenina, Stalina, Engelsa, Marksa… Utkwiły mi także w pamięci kukły amerykańskich prezydentów, które miały piętnować amerykański imperializm. Chodziłam z ojcem nie tylko na pochody pierwszomajowe, co roku udawaliśmy się na stadion Orkanu, gdzie miały miejsce doroczne dożynki. To była wystawa obrazująca osiągnięcia polskiej wsi, polskiego rolnictwa, nowej planowej gospodarki. Były tam ogromne klomby pełne rożnych, przepięknych kolorowych kwiatów. Wystawiano owoce i warzywa, wyselekcjonowane, okazale piękne i smaczne. Można było podziwiać zwierzęta specjalnie sprowadzone na wystawę. Nie zabrakło także maszyn rolniczych a szczególnie traktorów, które były chlubą nowego reżimu.
Lubiliśmy bardzo Wszystkich Świętych. W tamtych czasach nie używano tej nazwy zastąpiono ją terminem Dzień Zmarłych. Nowe władze robiły wszystko by wyrzucić z obiegu wszystkie słowa związane z wiarą, religią, z kościołem. Dzień Wszystkich Świętych był szczególnym dniem, dniem w którym czciliśmy pamieć tych, którzy odeszli. Cala rodzina spotykała się przy grobach. Było poważnie, wzniosłe, czasami, po odejściu kogoś bliskiego było widać łzy o w oczach dorosłych.. Dla nas dzieciaków to nie był smutny dzień to była jeszcze jedna przygoda, byliśmy w swoim żywiole, było tyle rzeczy do zrobienia. Rano pomagaliśmy rodzicom myć pomniki, sprzątać dookoła, układać kwiaty (wówczas nie było takich możliwości jak są teraz). A po południu udawaliśmy się na cmentarz. Cala rodzina gromadziła się przy grobach, było tłoczno i świątecznie. Do nas należało zapalanie świec mieliśmy z tym dobra zabawę. Wracaliśmy do domu w poplamionych stearyna paltach, rękawiczkach, butach, ale tym jak się tego pozbyć zajmowała się mama.
Wielkanoc, Boże Narodzenie. To byly dopiero swieta na naszej Kolejce. Przygotowania do nich trwaly tygodniami. Na te święta czekali wszyscy. Ale to jest temat na inne wspomnienia
Ojcowie nasi nie żyli tylko swoja ciężką praca. Też mieli swoje zainteresowania, rozrywki, hobby. Pasja prawie wszystkich mężczyzn było wędkowanie, czyli jak się u nas nazywało, wyjazd na ryby. Jeździli na ryby nad Wisłę, do Wyszogrodu. Mój ojciec kochał te wypady nad wodę. Wyjeżdżał oczywiście kolejka o 4 rano wracał o 8 wieczorem. Wybiegałyśmy do ojca, do kolejki, zabierałyśmy mu, „kociołek” z rybami niosłyśmy go do mamy by sprawiła, oczyściła ryby i przygotowała do smażenia na śniadanie. Do dzisiaj tkwi w mojej pamięci smak tych małych rybek, płotek, i okoni, które osmażone przez mamę, chrupiące były dla nas delikatesem. Ojciec nie palił papierosów, ale jak jechał na ryby to kupował sobie paczkę 10 „sportów” najgorszych, najbardziej paskudnych i śmierdzących papierosów. Zawsze mówił, że czekając na to, czy rybka bierze, czy nie, denerwował się dlatego lubił sobie zapalić. Ciekawa jestem czy ktoś jeszcze pamięta te ohydne papierosy, które miały taka zdrową nazwę „SPORT”.
Jesień należała do grzybiarzy. Mój ojciec tak samo jak wypady na ryby uwielbiał wyjazdy na grzyby. Bywały lata, że przywoził ich cale kosze, a znał się na grzybach jak mało kto. I nigdy nie zabłądził w lesie. Gdy mama ugotowała grzyby przywiezione przez ojca to nie potrzeba było mięsa. Grzyby i ziemniaki to była dla nas uczta Lukullusa.
Ojciec mój nie tylko jeździł na ryby i grzyby ale jak już wspomniałam jego konikiem był nasz ogródek. On siał, sadził, pielił, zbierał plony, cieszył się bardzo kiedy docenialiśmy jego pracę, jego starania i z apetytem zajadaliśmy to co wyhodował.
Niektórzy panowie jak np pan Stanisław Milczarek, mieli niezwykle zainteresowania i hobby. Pan Stanisław pracował w warsztatach kolejowych a jego głowa przepełniona była rożnymi pomysłami racjonalizatorskimi. Na przykład skonstruował pralkę. Z jakim podziwem patrzyliśmy na jego dzieło, które było jakby prototypem „Frani”. On tez jako pierwszy przeprowadził kanalizacje i zainstalował WC w swoim mieszkaniu. To było dopiero wydarzenie! Wprowadzał także drobne wynalazki w domu, które ułatwiały życie jego rodziny.
Łza się kręci w moim oku jak wspominam lata mojego dzieciństwa. Tak szybko przeminęły, przeleciały, zostały tylko wspomnienia, które nosze w moim sercu jak najdroższa pamiątkę. Jako dzieci cieszyliśmy się wówczas wszystkim. Kolejka to było nasze miejsce na ziemi,to był nasz mały świat do którego dorośli nie mieli dostępu. To były nie tylko zabawy, to były przyjaźnie, kłótnie, gniewy a nawet bijatyki. Moje dzieciństwo było biedne, ale nie było szare i smutne. Od czego dziecięca wyobraźnia? Nam wystarczyło naprawdę niewiele, żeby być szczęśliwym, radosnym zadowolonym. Czytaliśmy dużo książek, intensywnie pracowała nasza wyobraźnia, która przenosiła nas do innych miejsc, która pozwalała nam przeżywać losy bohaterów, poznawać i zdobywać świat, który wydawał się nam piękny i kolorowy.
Środowisko kolejkowe było bardzo zżyte se sobą Byliśmy jak jedna rodzina. Nie było między nami różnic, status każdego był taki sam. Bawiliśmy się razem, chodziliśmy do tych samych szkól, uczyliśmy się razem, a gdy zachodziła potrzeba, wzajemnie sobie pomagaliśmy. Miejsce gdzie mieszkaliśmy było ogrodzone, ale nasze myśli i marzenia wybiegały daleko poza jego teren.
Dzieciństwo to najpiękniejszy okres w moim życiu. To czas beztroski, zabawy ufności w dobroć drugiego człowieka. Wspomnienia z tamtych lat towarzyszą mi zawsze i wszędzie. Moje dzieciństwo stanowi cząstkę świata, który bezpowrotnie przeminął, ale trwa nieustannie w mojej pamięci i w moim sercu. Dzisiaj gdy po latach wracam na Kolejkę jest mi smutno. Z miejsca mojego dzieciństwa nie zostało dosłownie nic. Miejsce tak niegdyś mi bliskie i drogie, przestało istnieć, zarosło trawą. Nie ma domów, ludzi, nie słychać śmiechu i krzyków dzieciarni. Wkoło cisza i pustka. Gdy przypominam sobie te odlegle, szczęśliwe lata i patrze na to co mnie otacza powtarzam za wieszczem: „Polały się łzy me czyste, rzęsiste na me dzieciństwo sielskie, anielskie”…
Bożena Olszewska
Bozenka czytałam i płakałam, coś pięknego, wzruszającego, tak pięknie odpisałaś wspomnienia z dzieciństwa, Kolejowego dzieciństwa do którego ja też naleźałam. DZIĘKUJĘ.
Ela,dzieki za dobre slowo!Ale czy nie take bylo!?
Tak było , a ja na tym zdjęciu byłam w brzuszku mojej mamy , różnica wiekowa między mną a Zbyszkiem 9 lat.
To zdjęcie jest z komunij mojego Brata jak ona odbywała się też w Maju to za daw miesiące ja przyszłam na świat, ja też mam to zdjęcie
Witam!
Ja wychowywałem się tam w latach 80 tych u mojej babci Ewy Augustyniak. Nie wiem z jakiego okresu jest ta historia, ale moja babcia razem z moją mamą Kamilą Augustyniak i ciocią Grażyną Augustyniak mieszkały w czworakach położonych najbliżej parowozowni i sąsiadowały z panią Stachniukową, krawcową i Panem który naprawiał telewizory oraz radia ( nie pamiętam jak się nazywał ). U babci przy furtce było drzewo z lubaszkami, do dziś pamiętam smak kompotu, który babcia z nich robiła. Nie obce mi jest nazwisko Mariańscy i Panek, ale nie pamiętam gdzie oni mieszkali, natomiast pamiętam komórki za czworakami skąd przynosiłem babci węgiel. Lata mojego dzieciństwa spędzone przy ul. Łuszczewskich mile wspominam. Byłem tam ostatnio, ale tam już nic nie zostało tylko wysoka trawa.
Dopiero dzisiaj przeczytalam.pana komentarz.Moje rodowe nazwisko Panek, ja mieszkalam na przciw domu Pani Ewy Augustyniak.Bardzo
dobrze ją piętami a także dwie jej córki , Kamilę i Grażynę.
Po miejscu mojego dzieciństwa nie zostało nic,puste miejsce zarosle trawą i dzikimi drzewami.Zwiazana byłam i jestem z , ,kolejka,,.i wspominam to miejsce przez całe moje życie.Pamiec o dniach i latach tam przezytych idzie za mną przez całe życie.Nawer teraz gdy losy rzuciły mnie na drugą półkule ,do Kanady, z rozrzewnieniem, nostalgią.i łezką w oku wspominam lata mojego dziecinstwa,które minęły.ale ciągle zyja w mojej pamieci i w moim sercu.